Prawdopodobnie wszyscy pamiętacie biblijną historię o Gedeonie. Nie był to żaden superman - taki sobie zwykły człowiek, najmłodszy w rodzinie. Siedział na podwórku i wykonywał jakieś prace związane z gospodarstwem ojca.
Nagle przyszedł do niego Bóg i zaproponował mu wzięcie udziału w wojnie, którą On zamierzał wygrać. Gedeon był człowiekiem bojaźliwym i lubił dociekać - tak bardzo, że sprawdził Boga kilkakrotnie. Interesujące jest to, że Wszechmocny wcale się na niego nie obraził. Dlaczego? Bo znał Gedeona i wiedział, że jest to człowiek szczery, lecz w jego sercu tkwi lęk. On się po prostu bał.
Po próbie z runem [Sędz. 6:36-40] Bóg jeszcze raz przemówił do Gedeona tuż przed pierwszą bitwą:
"Jeżeli boisz się wtargnąć [do obozu wroga], to podejdź najpierw wraz ze swoim giermkiem Purą pod obóz i posłuchaj, co tam mówią, a potem nabierzesz otuchy i wtargniesz do obozu" [Sędz. 7:10-11].
Gedeon poszedł tam, podsłuchał rozmowę żołnierzy wroga i zrozumiał, że Bóg wydaje cały obóz w jego ręce. Zauważcie, że Bóg nie powiedział Gedeonowi: "Jeśli się boisz, to nie mamy o czym rozmawiać". Nie powiedział mu: "Najpierw musisz się nauczyć odwagi", albo "zacznij wyznawać, że masz odwagę, a wtedy Ci jej przybędzie", czy też "ogłaszaj zwycięstwo Pana wobec mocy duchowych".
Nie. Pan rzekł: "Jeśli się boisz, to idź i posłuchaj". Rozumiał Gedeona i rozumie każdego z nas. Wie o tym, że jesteśmy prochem i widzi, że czasami po prostu się boimy. Chciałbym dzisiaj mówić o strachu, który potrafi nas paraliżować do tego stopnia, że tracimy "zdolności bojowe".
Mamy uzbrojenie. W Liście do Efezjan 6:11-17 czytamy, że Bóg dał nam hełm, tarczę, pas, miecz - cały ekwipunek będący na wyposażeniu Jego armii. Naszym problemem nie jest brak ekwipunku, tylko zdolności do jego używania.
Przeciwnik wie o tym doskonale i zdaje sobie sprawę, że ta broń - jeśli prawidłowo użyta - jest dla niego zabójcza. Dlatego będzie się starał nie dopuścić do jej prawidłowego zastosowania. Z jego punktu widzenia najlepiej byłoby, gdybyśmy nigdy nie zakładali zbroi i nie brali miecza do ręki.
Strach przed potęgą przeciwnika jest w stanie odebrać nam ochotę do walki i skłonić do "podania tyłów" - wtedy zapominamy o tym, że "bitwa należy do Pana". Nasz cielesny sposób myślenia powoduje oddanie pola diabłu i straty we własnym życiu duchowym.
Nie wiem, czy pamiętacie - ci, którzy mają już trochę więcej lat w Panu - jak na początku, zaraz po nawróceniu, wszysto było proste. Gdy uwierzyliśmy Panu i Jego Słowu, nagle okazało się, że nasze dziecięce w swej prostocie modlitwy są wysłuchiwane, a On sam jest tak blisko! Po jakimś czasie zaczęło się to pokrywać jakimś dziwnym nalotem, z którego Pan musi nas od czasu do czasu otrzepywać, żebyśmy mogli znów przeżywać to, co zwykliśmy nazywać "pierwszą miłością".
Jeśli dopuścimy do tego, by warstwa owego nalotu była zbyt gruba, zaczynają się problemy: nie potrafimy już z ufnością patrzeć w przyszłość, a "troska o byt" nagle przesłania nam cudowność Jezusa. Zaczynamy zamieniać to, co On daje, na nasze cielesne wysiłki, co jedynie pogłębia frustrację.
Przeczytajmy historię opisaną w trzech Ewangeliach - Mateusza, Marka i Jana. Chodzi o sytuację, w której Jezus chodzi po wodzie. Przeczytamy wszystkie trzy fragmenty po kolei pamiętając o tym, że są one komplementarne, czyli uzupełniają się - jak zwykle, gdy trzech naocznych świadków opowiada o tym samym wydarzeniu. Rozpoczynam od Ewangelii Mateusza:
"I zaraz wymógł na uczniach, że wsiedli do łodzi i pojechali przed nim na drugi brzeg, zanim rozpuści lud. A gdy rozpuścił lud, wstąpił na górę, aby samemu się modlić. A gdy nastał wieczór, był tam sam. Tymczasem łódź miotana przez fale oddaliła się już od brzegu o wiele stadiów; wiatr bowiem był przeciwny.
A o czwartej straży nocnej przyszedł do nich, idąc po morzu. Uczniowie zaś, widząc go idącego po morzu, zatrwożyli się i mówili, że to zjawa, i ze strachu krzyknęli. A Jezus zaraz do nich powiedział: Ufajcie, Ja jestem, nie bójcie się! A Piotr, odpowiadając mu, rzekł: Panie, jeśli to ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie. A widząc wichurę, zląkł się i, gdy zaczął tonąć, zawołał, mówiąc: Panie, ratuj mnie. A Jezus zaraz wyciągnął rękę, uchwycił go i rzekł mu: O małowierny, czemu zwątpiłeś? A gdy weszli do łodzi, wiatr ustał. A ci, którzy byli w łodzi, złożyli mu pokłon, mówiąc: Zaprawdę, ty jesteś Synem Bożym."
Teraz Ewangelia Marka:
"I zaraz kazał uczniom swoim wsiąść do łodzi i wyprzedzić go na drugą stronę w kierunku Betsaidy, podczas gdy On odprawiał lud. A gdy ich odprawił, odszedł na górę, aby się modlić. A gdy nastał wieczór, łódź była na pełnym morzu, a On sam był na lądzie. A ujrzawszy, że są utrudzeni wiosłowaniem, bo mieli wiatr przeciwny, około czwartej straży nocnej przyszedł do nich, krocząc po morzu, i chciał ich wyminąć. Ale oni, ujrzawszy go, chodzącego po morzu, mniemali, że to zjawa, i krzyknęli, bo wszyscy go widzieli i przelękli się. A On zaraz przemówił do nich tymi słowami: Ufajcie, Jam jest, nie bójcie się. I wszedł do nich do łodzi, i wiatr ustał; a oni byli wstrząśnięci do głębi. Nie rozumieli bowiem cudu z chlebami, gdyż serce ich było nieczułe."
Teraz jeszcze ewangelia Jana:
"A gdy nastał wieczór, uczniowie jego zeszli na morze i wsiedli w łódź, i popłynęli na drugi brzeg morza do Kafarnaum. Ciemność już zapadła, a Jezus jeszcze do nich nie przyszedł. Morze zaś burzyło się pod wpływem silnego wiatru. Gdy więc przepłynęli około dwudziestu pięciu do trzydziestu stadiów ujrzeli Jezusa chodzącego po morzu i zbliżającego się do łodzi, i strach ich ogarnął. A On odezwał się do nich: Ja jestem, nie bójcie się! Chętnie wiec zabrali go do łodzi, a łódź od razu przybiła do brzegu, do którego płynęli."
Postaram się teraz podać kompilację tych trzech opisów. Historia zaczyna się od tego, że Jezus sam odprawił uczniów, aby popłynęli. On sam został na brzegu i wstąpił na górę, żeby się modlić, a oni wypłynęli na pełne morze. Była to odległość kilkudziesięciu stadiów, a więc jakieś dziesięć kilometrów od brzegu.
Jezus widział ich, jak walczą z żywiołem. Widział, że "mają pod wiatr". Czy Wy również czujecie się czasem tak, jakby Wasze życie było mozolną wędrówką pod wiatr? Czy zadajecie Mu czasem pytania: "Dlaczego i po co to wszystko?" "Czy nie mogłoby być normalnie?". Niektórzy zastanawiają się nawet, czy nie zgrzeszyli, bo przecież ledwo wiążą koniec z końcem, a słyszeli od różnych ludzi, że jako chrześcijanie i dzieci Króla powinni opływać w dostatki. Kochani, nie dajcie się okłamać! Nasz Król będąc na tej ziemi "nie miał gdzie głowy skłonić" [Mat. 8:20]. "Albowiem znacie łaskę Pana naszego Jezusa Chrystusa, że będąc bogatym, stał się dla was ubogim, abyście ubóstwem jego ubogaceni zostali" [II Kor. 8:9]. Na czym polega nasze bogactwo?
"Błogosławiony niech będzie Bóg i Ojciec Pana naszego Jezusa Chrystusa, który nas ubłogosławił w Chrystusie wszelkim duchowym błogosławieństwem niebios" [Ef. 1:3].
Musimy coś jeść, i Ojciec o tym wie [Łuk. 12:22-31]. Wie również o tym, że mamy tendencję do lokowania poczucia bezpieczeństwa w rzeczach i własnych siłach, zamiast w Nim samym. Dlatego Pismo mówi, że dobrze jest poprzestawać na małym, mając wyżywienie i odzież [I Tym. 6:6-8]. Nasze prawdziwe bogactwo ma naturę duchową, a prawdziwa nasza ojczyzna jest w niebie [Gal. 4:26; Hebr. 12:22].
"Wy nie podeszliście bowiem do góry, której można dotknąć (...) lecz wy podeszliście do (...) Jeruzalem niebieskiego (...) i do Boga, sędziego wszystkich, i do duchów ludzi sprawiedliwych (...) i do pośrednika nowego przymierza, Jezusa, i do krwi, którą się kropi, a która przemawia lepiej niż krew Abla" [Hebr. 12:18-24].
Jezus widział swoich uczniów, jak walczą z przeciwnym wiatrem. Wszystkie trzy opisy pokazują Pana, który przyszedł do nich stąpając po wodzie. Reakcja uczniów była całkowicie cielesna: "Niemożliwe, żeby to był On. Musimy mieć jakieś przywidzenia [może to wynik stresu?]". Nie przyszło im do głowy, że to naprawdę może być Jezus, choć wcześniej widzieli już wiele Jego cudów, w tym uciszenie burzy, gdy był z nimi na pokładzie łodzi [Mat. 8:23-27] czy rozmnożenia chleba dla tysięcy ludzi [Jan 6:1-14].
Czy to nam czegoś nie przypomina, kochani? Wiele razy widzieliśmy w naszym życiu cuda dokonywane przez Boga, a mimo to wciąż mamy problemy z ufnością. Przychodzi kolejny kryzys i zarazem próba naszej wiary, a my znów zapominamy o tym, że do tej pory Pan jeszcze nigdy się nie spóźnił. Jego wierność trwa na wieki!
Zobaczywszy przerażenie i niepewność uczniów, Jezus ich nie skarcił, lecz dodał otuchy:
"Ufajcie, Ja jestem, nie bójcie się!" [Mat. 14:27]
Następnie wsiadł do ich łodzi. Wtedy wiatr od razu ustał, a łódź przybiła do brzegu. Jeszcze jeden ciekawy szczegół: Uczniowie byli wstrząśnięci do głębi, ponieważ nie rozumieli cudu z chlebami, bo ich serce było nieczułe. Nam też się zdarza, że wypływamy na pełne morze i wtedy czasem wydaje się, jakby Jezus został gdzieś z tyłu, na brzegu. Nadchodzi burza. Robi się ciemno. Wokół piętrzą się ogromne fale i wtedy ogarnia nas paniczny strach. Ja sam niedawno zostałem postawiony wobec sytuacji, która przerosła moje możliwości. I powiem wam, że pierwszym moim odruchem był paniczny strach. Wiedziałem, że mam Pana. Wiedziałem, że On jest wszechmocny. Tyle razy słyszałem, jak do mnie mówi i widziałem, jak działa w moim życiu. A jednak się bałem.
Wtedy zawołałem do Boga: "Panie, jeśli nic się nie zmieni, to oszaleję! Ten problem jest taki wielki! On mnie przerasta!" Wtedy nie rozumiałem jeszcze, że Bogu właśnie o to chodzi. Jesteśmy przyzwyczajeni oddawać Bogu małe sprawy. Kiedy pojawia się wiekszy problem - a pojawić się musi, żebyśmy mogli zrobić następny krok na drodze duchowego rozwoju - wtedy wychodzi na jaw prawda o naszych odruchach. Widzimy, jacy jesteśmy mali i bezradni. Zanim to jednak zauważymy, raźno bierzemy się do wioseł i w przypływie adrenaliny pracujemy tak mocno, jak nigdy dotąd. Nie umiemy zwrócić się do Pana - zupełnie jakbyśmy się bali, że nas to wytrąci z rytmu wiosłowania.
Uczniowie byli tak pochłonięci walką z żywiołem i przerażeni okolicznościami, że nawet, gdy zobaczyli Jezusa, w pierwszym odruchu pomyśleli, że to zjawa. Tak, strach potrafi zniekształcić obraz Jezusa. Ze strachu przestajemy widzieć Go takim, jakim On jest naprawdę. Czy w tym momencie jest naszą skałą, na której można się oprzeć? Czy tylko zjawą, która lada chwila rozwieje się w morskiej mgle?
Bóg ratuje nas czasem z opresji w taki sposób, który przekracza nasze pojęcie i jest to coś, do czego musimy przywyknąć [tak, przywyknąć do tego, że On jest Bogiem cudów!]. On jest suwerennym Bogiem i działa tak, jak chce - nie zawsze tak, jak potrafimy przewidzieć. Jest mistrzem pieczenia kilku pieczeni na jednym ogniu, o czym my dowiadujemy się [znowu i jak zwykle!] dopiero po sekwencji wydarzeń, które On od początku kontrolował.
Wtedy jesteśmy Mu wdzięczni za łaskę [czasem za to, że nie wysłuchał niektórych naszych modlitw] i podziwiamy Jego mądrość w kierowaniu naszym życiem. A następnie... korzystamy z kolejnej lekcji, albo nie. Lekcja polega zwykle na tym, że uczymy się lgnąć do Pana i ufać Mu bez względu na okoliczności. Uczymy się nie tylko teoretycznie rozumieć, ale również praktycznie przeżywać fakt, iż nic nie uchodzi uwadze Wszechmocnego i nie ma takiej możliwości, by coś Go zaskoczyło - z naszymi problemami włącznie!
W sytuacji, gdy sam uległem panice, słyszałem wiele dobrych rad doświadczonych chrześcijan, którzy mówili mi dokładnie takie rzeczy. Ale moje serce było nieczułe - nie przeżyłem i nie przetrawiłem jeszcze takich sytuacji z moim Panem. W trudnych okolicznościach patrzyłem na Niego jak na zjawę, a nie jak na skałę. A diabeł już nade mną pracował (przez brak ufności do Boga dałem przeciwnikowi przystęp do siebie), miotając kolejne myśli z prędkością karabinu maszynowego: "To już koniec! To już naprawdę koniec - tyle razy ci się udawało, bo różnym ludziom się udaje, ale teraz jest już po tobie! Popatrz, twój Jezus jest na brzegu, a ty samotnie walczysz na pełnym morzu! Popatrz, jaki z niego pasterz - nawet go w tej chwili nie widać!"
"Ufajcie, Ja jestem, nie bójcie się - mówi Pan". On wie, ile w danym momencie możemy znieść. I to Słowo do nas powróci. Na pewno. Podczas największej burzy ono do nas wróci, gdyż Pan chce nas czegoś nauczyć - musimy wreszcie uwierzyć w to, że nadejdzie chwila, kiedy On wejdzie na pokład naszej łodzi i wtedy wiatr ustanie, sztorm ucichnie, a łódź przybije od razu do brzegu. Będziemy kiedyś wspominać tę sytuację dziękując Bogu za ratunek. Po raz kolejny wstrząśnięci do głębi Jego dobrocią, odetchniemy pełną piersią i powiemy: "Boże, jaki Ty jesteś wielki! Kolejny raz mnie wyratowałeś! Naprawdę, Twoja wierność sięga niebios!"
A potem znów staniemy w obliczu problemów, kolejny raz się przestraszymy [może już trochę mniej niż za poprzednim razem] i znowu będziemy wstrząśnięci do głębi Jego łaską i mocą. Widzicie, to jest proces przyswajania wiary w elementarne rzeczy. Każdy ucisk jest lekcją w tej szkole, a nasz Nauczyciel jest cierpliwy.
Dlaczego uczniowie widząc Jezusa idącego po wodzie byli wstrząśnięci do głębi? "Bo nie rozumieli cudu z chlebami" [Mar. 16:21]. Nie wyciągali wniosków z poprzednich doświadczeń. To jest tak, jakby za każdym kolejnym razem, gdy Bóg nas doświadcza, kazał nam popatrzeć w "lusterko wsteczne": "Spójrz do tyłu! Czy kiedykolwiek Cię zawiodłem?" Wtedy odpowiadamy: "Nie, Panie." A On na to: "Czy jeszcze nie rozumiesz? Naprawdę nie rozumiesz, że jestem zainteresowany każdym szczegółem Twojego życia i mam upodobanie w tym, żeby Ci pomagać?"
Niezbyt często myślimy o tym, że Bóg ma upodobanie w pomaganiu swoim dzieciom. Że się raduje, gdy widzi naszą ufność w powierzaniu Mu wszystkich problemów. A najbardziej raduje się wtedy, gdy wreszcie wypuszczamy z rąk to, co tak kurczowo trzymaliśmy do tej pory. Tego wypuszczania spraw z własnych rąk trzeba się nauczyć, i to również w wyniku kolejnych lekcji. Jeśli Jezus pozostanie Skałą jedynie w naszym umyśle, to strach nas pokona i wtedy będą potrzebne kolejne doświadczenia, żeby coś się w nas przełamało.
Bóg musi nas przez nie przeprowadzić - tak jak nasz ziemski ojciec, który ćwiczy pierwsze kroki z niemowlęciem [a upadki malucha są po prostu elementem przyswajania nauki]. Ojciec Niebieski również jest przy nas i nie pozwoli, żeby nam się stała krzywda. Natomiast wie doskonale, że to, co dotychczas wiedzieliśmy intelektualnie, musi w nas wniknąć, i to bardzo głęboko - do serca, czyli najgłębszej istoty człowieka. Wtedy dopiero będziemy w stanie pójść po wodzie okoliczności. A jeśli nauczymy się chodzić po wodzie okoliczności, to być może pójdziemy kiedyś po H2O. Oczywiście, pójdziemy na Słowo Pańskie - nie samowolnie!
Zauważmy, że Piotr widząc Jezusa "za burtą" zrobił eksperyment [podobnie jak Gedeon]. Powiedział: "Panie, jeżeli to jesteś Ty, to każ mi przyjść do siebie po wodzie" [Gedeon zadziałał na zasadzie "jeśli to TY" dwukrotnie: najpierw składając ofiarę, a podem kładąc runo - zob. Sędz. 6:17;36-39]. Co odpowiedział Jezus?
"Przyjdź!" - Piotr miał już za sobą doświadczenie z połowem ryb [Łuk. 5:4-8]. Opierając się kiedyś na słowie Pana złowił ich mnóstwo tam, gdzie wcześniej nie można było złowić nic [reakcja Piotra? "Odejdź ode mnie, Panie, bom jest człowiek grzeszny" - ogarnął go nabożny lęk i świadomość własnej grzeszności, jak zawsze podczas spotkania ze Świętym]. Teraz Piotr robi to samo: "Jeśli to jesteś Ty". "Panie, na Twoje Słowo". Wychodzi za burtę i idzie. Robi jeden krok. Potem drugi, trzeci i podchodzi blisko do Jezusa.
My również możemy tak postąpić - Bóg nie zabrania podobnych "eksperymentów", o ile robimy je z czystym sercem. "Panie, w moim życiu rozpętała się burza. Ja wiem, że chcesz mi pomóc. Jeśli tak, to pokaż mi to. Odpowiedz na moje wołanie. Zrób coś, co już kiedyś dla mnie zrobiłeś i jest mi to znajome!" On nie bawi się z nami w kotka i myszkę. Mówi: "Dobrze, idź! Znasz mnie, bo już wiele razy wyciągałeś w swym życiu pełne sieci na moje Słowo." I idziemy.
Lecz Piotr w pewnym momencie zrobił zasadniczy błąd: Zaczął przyglądać się okolicznościom, spuszczając z oczu samego Jezusa. Spojrzał na te straszne fale i nagle jakby obudził się w innej rzeczywistości. Jakby wypadł z rzeczywistości, którą Bóg stworzył dla niego w tym momencie. Rezultat? Plusk! Piotr zaczyna tonąć.
Zamiast patrzeć tylko na Jezusa i trwać w rzeczywistości, w której chodzi się po wodzie i wszelkich okolicznościach, Piotr spojrzał na wściekłe fale, przeraził się i zaczął iść na dno. Dokładnie tak samo jest z nami, i to często. Musimy się nauczyć jak patrzeć tylko na Jezusa w sytuacjach, gdy okoliczności żądają poświęcenia im maksimum uwagi. To jest łatwe jedynie teoretycznie - w rzeczywistości odruchowo patrzymy właśnie na piętrzące się bałwany zamiast na Zbawiciela. Działanie odwrotne jest wynikiem wielu prób i doświadczeń. Każde z nich polega na podjęciu próby pójścia po wodzie okoliczności patrząc na Jezusa.
On jest blisko. Zauważcie, że w momencie, gdy Piotr zaczął tonąć, Pan od razu wyciągnął do niego rękę nie pozwalając, by utonął. Dobrze, że mamy odruch wołania do Jezusa, gdy idziemy pod wodę. On wyciągnie nas z kipieli i wprowadzi z powrotem do łodzi. Wtedy wiatr ucichnie i przybijemy do brzegu, a Jezus być może zapyta: "Małowierny, dlaczego zwątpiłeś?" Zrobi nam się przykro i głupio, ale to również jest element nauczania [jak otrzymanie "jedynki"]. W miarę duchowego rozwoju będziemy to pytanie słyszeć coraz rzadziej [o ile będziemy pojętni i pilni, oczywiście!], ponieważ przyswoimy do serca [nie tylko do umysłu!] pewne elementarne zasady chodzenia po wodzie okoliczności i życia z Panem w ogóle:
1. Że Bóg widzi wszystko, może wszystko i kontroluje wszystko, 2. Że Bóg jest suwerenny w swoich działaniach, 3. Że On zawsze zdąży, 4. Że potrafi zmienić okoliczności, 5. Że działa według swojej woli, a nie naszej.
I najważniejsze: ŻE BÓG NAS KOCHA.
Niestety, często sami wymyślamy scenariusze wyjścia z opresji, a gdy nic z tego nie wychodzi, popadamy w rozgoryczenie i tupiemy niczym dziecko, które chce wymóc na rodzicach zmianę decyzji [posuwając się w ostateczności do "terroryzmu emocjonalnego" - "Bo ty mnie wcale nie kochasz!"]. Śmieszne, prawda?
Ojciec wie lepiej. Chce doprowadzić nas do stanu, w którym zaczniemy pokładać w Nim ufność już nie umysłem czy językiem, ale w głębi serca. Tak, jak małe dzieci, które jeszcze nie zdążyły wyuczyć się kalkulacji i nie mają odruchu polegania na własnych siłach. Gdy sam przechodziłem przez taki kryzys ufności, pewna siostra dała mi Słowo zapisane w Psalmie 78, gdzie jest napisane o Izraelitach, że Bóg zawarł z nimi przymierze oparte na trzech elementach: że mają pokładać w Nim zaufanie, pamiętać o tym, co dla nich zrobił i przestrzegać Jego przykazań. I żebym nie był jak oni i nie zapominał tak szybko dobrodziejstw Jego - tu nie chodzi jedynie o wdzięczność za Jego łaskę, ale również o powtarzalność Jego łaski.
Pamiętajmy, że strach prowadzi do starych odruchów i szukania cielesnych podpórek. To jest odruch typowy dla chodzenia w ciele, a przecież mamy chodzić w Duchu [Rzym. 8:5]. Poprzez doświadczenia uczymy się duchowych odruchów, i chwała Bogu! Nasz nauczyciel niczym trener na pływali pilnuje, żebyśmy nie poszli na dno [chociaż bywa, że się zakrztusimy wodą, a to nie jest przyjemne!]. Jest wciąż obok nas i mówi: "Nie bój się! Oddychaj spokojnie i równomiernie! Stosuj zasady utrzymywania się na wodzie! Ufaj mi do końca!" Uczymy się pływać w coraz głębszej wodzie i sprawia nam to coraz większą przyjemność. Kiedy przestaniemy się już bać, pływanie [chodzenie] zaczyna być czynnością coraz bardziej naturalną i woda nie jest już dla nas wrogiem. Bóg nas w końcu nauczy, że Jego Słowo jest rzeczywiście [a nie teoretycznie] niezawodne, a Jego wierność trwa na wieki.
W sytuacjach dramatycznych rozbieramy całą teorię na czyniki pierwsze i zostaje nam prosta alternatywa: albo Słowo Boże działa, albo nie działa. Otóż działa i zadziała, tylko nie zawsze w taki sposób jak nam się to wydaje. Ojciec wie lepiej.
I ostatnia rzecz. Ponieważ Bóg potrafi rozwiązywać nasze problemy w sposób przekraczający nasze pojęcie, to przyjmijmy Go z radością, gdy przyjdzie do nas po wodzie. To jest naprawdę On - skała, na której możemy się oprzeć [nie zjawa, która za chwilę się rozwieje!]. Pod nam rękę i wyciągnie z burzliwej toni, nawet jeśli jeszcze nie potrafimy patrzeć na Niego pośród burzy.
Amen.